Trekking z Kalaw do jeziora Inle to wędrówka przez wzgórza, plantacje, pola ryżowe i etniczne wioski. Bardziej przypomina kulturalny spacer niż górską przeprawę. Po drodze zamiast spektakularnych widoków podziwia się usłane uprawami pagórki, podgląda codzienne życie lokalnych mieszkańców, przedziera przez uprawy papryczek chilli, ucieka przed wściekłymi bykami oraz próbuje sił w cane ball – narodowym sporcie Birmańczyków.

Początek trekkingu
Trekking z Kalaw do jeziora Inle prowadzi przez liczne plantacje papryczek chilli.
Trekking z Kalaw do jeziora Inle prowadzi przez liczne plantacje papryczek chilli.

Kalaw to małe górskie miasteczko w prowincji Shan, które ze względu na łagodny klimat jeszcze do niedawna było ulubionym przez Birmańczyków kierunkiem na letni wypoczynek. Dziś Kalaw to trekkingowa mekka dla obcokrajowców. Miasto stało się bazą wypadową do wędrówki przez okoliczne wzgórza, plantacje i plemienne wioski.

Nie dalej jak kilka lat temu był to nowy, nieodkryty jeszcze kierunek. Dziś liczba turystów z obcym paszportem, pragnących poznać birmańskie mniejszości narodowe przyciąga do miasta kolejne agencje turystyczne.

Wybór firmy
Krajobraz pierwszego dnia trekkingu z Kalaw.
Krajobraz pierwszego dnia trekkingu z Kalaw.

Trekking z Kalaw do jeziora Inle to spotkanie z kulturą i tradycjami plemion żyjących w okolicznych wioskach (Danu, Pa-O , Taung Yo). Choć można go w teorii i praktyce zrobić samodzielnie, nie wyobrażam sobie wędrówki bez lokalnego przewodnika, który wyjaśni zwyczaje napotkanych plemion, pokaże drzewo sandałowe, zdradzi tajniki uprawy chilli oraz ułatwi kontakt z lokalnymi mieszkańcami. Dlatego dla pełni doświadczenia polecam wynajęcie przewodnika lub dołączenie do zorganizowanej grupy.

Dzieci w wiosce Kyauk Su.
Dzieci w wiosce Kyauk Su.

Firm organizujących okoliczne trekkingi jest bez liku. Nie ułatwia wyboru fakt, że praktycznie wszystkie odrobiły lekcje i mogą pochwalić się bardzo dobrymi ocenami na Tripadvisor. Budżetowi podróżnicy decydują się przeważnie na jedną z dwóch 5-gwiazdkowych opcji: Jungle King Trekking oraz Ever Smile Trekking. Obie firmy oferują zbliżone do siebie plany wędrówki (chociaż mają różne, prawie nieprzecinające się trasy), pełne wyżywienie i noclegi w tradycyjnych plemiennych domach (Jungle King drugi nocleg standardowo organizuje w buddyjskim zakonie). Jungle King oferuje trzydniowy trekking z Kalaw za 38000 birmańskich kiatów (ok 100 zł), podczas gdy Ever Smile wystawia rachunek na 2000 kiatów więcej. W cenie prócz dwóch noclegów, wyżywienia i przewodnika uwzględniony jest transport tradycyjną łódką przez jezioro Inle do położonej na jego brzegu miejscowości Nyaung Shwe oraz transport bagażu do wybranego hostelu. W obu firmach grupy są spore – do 9 osób w Jungle King, do 10 w Ever Smile. Jeżeli zależy Wam na prywatności, poszukajcie innych (droższych opcji).

Kobieta z plemienia Pa-O.
Kobieta z plemienia Pa-O.

Ze względu na niewielką różnicę w cenie oraz polecenie przez napotkanych podróżników zdecydowałam się na trekking z Jungle King. Nie żałowałam ani przez moment. Nasza grupa liczyła 8 osób, ale w tym samym czasie tylko z tej firmy ruszały dwie inne wycieczki trzydniowe. Spotykaliśmy inne grupy na posiłkach, punktach widokowych i w wioskach, w których zostawialiśmy na noc. Pierwszą noc każda grupa spędziła jednak u innej rodziny. Spotkaliśmy się za to na noclegu w zakonie, gdzie wszyscy na kupie spaliśmy na podłodze w sali modlitewnej. Mieliśmy też wspólnego kucharza, więc na każdym śniadaniu i kolacji łączyło nas to samo menu. Rzadko jednak nasze drogi się przecinały. Przemieszczaliśmy się różnymi trasami, co dawało złudne poczucie prywatności.

Noclegi
Typowy dom w wiosce Kyauk Su.
Typowy dom w wiosce Kyauk Su.

Płacąc ok 100 zł za trzydniowy trekking all inclusive nie spodziewajcie się luksusów. Warunki noclegowe są podstawowe. Nie ma pryszniców, za toaletę służą wychodki, a zamiast wygodnych łóżek na podłodze rozłożone są materace. Nie ma pościeli. Dostępny jest koc wielokrotnego użytku.

Pierwszy nocleg spędziliśmy w tradycyjnym drewnianym domu plemienia Pa-O. Za toaletę służył drewniany wychodek za domem. W budynku nie było również bieżącej wody. Po kolacji zostaliśmy zaproszeni na herbatę w kuchni gospodarzy. Woda gotowana była na palenisku. Po kilku godzinach spędzonych na rozmowach z właścicielami w zadymionym pomieszczeniu, czuliśmy się nieźle uwędzeni.

Zakon Hti Thein o zachodzie słońca.
Zakon Hti Thein o zachodzie słońca.

Drugą noc spędziliśmy w zakonie. Spaliśmy na kupie w sali modlitewnej u podnóży posągu buddy. Mali buddyjscy nowicjusze spali z nami w jednej sali od 4 rano urządzając ganianki miedzy materacami. Nie wypędzisz z dziecka z kilkuletniego buddyjskiego nowicjusza nawet jak założysz mu habit zamiast koszulki Ronaldo …

Warunki w zakonie były zbliżone do tych u lokalnej rodziny, z tą różnicą, że jedliśmy poza budynkiem zakonu i nikomu nie groziło zaczadzenie.

Jedzenie
W trakcie trekkingu organizator zapewnił dużą różnorodność posiłków.
W trakcie trekkingu organizator zapewnił dużą różnorodność posiłków.

Jedzenie na szlaku było wyśmienite. Na lunch zatrzymywaliśmy się w lokalnej restauracji. Nie zamawialiśmy z karty. Z automatu dostawaliśmy smażony makaron lub ryż z warzywami i sałatkę, a na deser owoce.

Śniadania i kolacje gotował dla nas kucharz. Wybór był ogromny. Na śniadanie były naleśniki lub placki przypominające chapati, guacamole, jakieś słodkie mazidło i sałatka z pomidorów. Na kolację zazwyczaj dostawaliśmy dwa rodzaje curry (w tym zawsze jedna opcja wegetariańska), kilka sałatek (tutaj pierwszy raz spróbowałam mojej ulubionej tradycyjnej sałatki z liści herbaty) i do woli ryżu. Do tego owoce i sezamowe karmelki na przekąskę.

Herbata w kuchni gospodarzy pierwszego noclegu.
Herbata w kuchni gospodarzy pierwszego noclegu.

Herbata i kawa do posiłków były zawsze dostępne. Wodę, napoje gazowane i napoje wyskokowe trzeba było jednak kupować na własną rękę. Co ciekawe rodzina, u której spaliśmy pierwszej nocy była świetnie zaopatrzona w piwo. W zakonie obowiązywał zakaz picia alkoholu. Nie przeszkadzało to lokalnemu sklepikowi sprzedawać piwo tuż za jego granicami.

Długość trekkingu
Widok na plantacje chilli.
Widok na plantacje chilli.

W klasycznej wersji trekking z Kalaw do jeziora Inle trwa 3 dni. Trasa wynosi niewiele ponad 60 km i prowadzi przez wiejskie obszary. Z wysokości ok 1300 m n.p.m. schodzi się w dół do ok 900 m n.p.m. Niech Was nie zwiedzie ta pozorna wędrówka w dół. Przez pierwsze dwa dni to co zejdziecie nadrobicie wchodząc. Jedynie ostatni dzień to głównie z górki na pazurki.

Pranie w rzece to zadanie kobiet.
Pranie w rzece to zadanie kobiet.

W wersji dwudniowej trekkingu zamiast zaczynać w Kalaw zostaniecie zawiezieni na start drugiego dnia zgodnie z planem standardowej 3-dniowej wersji. Są też opcje jednodniowe.

W okolicy opcji na piesze wędrówki jest bez liku. Oprócz jeziora Inle możecie wybrać się do mniej obleganej miejscowości Pindaya, znanej z jaskiń wykorzystywanych jako świątynie. Trekking z Kalaw zajmuje trzy dni i zapewnia podobne wrażenia co wędrówka do jeziora Inle, tyle że w mniejszym tłoku.

Sezon
Kobiety pracujące na plantacji chilli.
Kobiety pracujące na plantacji chilli.

Pora deszczowa w Birmie trwa od czerwca do września. W tym okresie trekking z Kalaw do jeziora Inle jest praktycznie niemożliwy. Szlaki zamieniają się w błotne rzeki.

Najbardziej popularnym sezonem na wędrówkę po okolicy są 4 miesiące od października do stycznia, kiedy panuje suchy i chłodny klimat. W tym okresie w ciągu dnia nadal jest gorąco, ale temperatura po zachodzie słońca spada nawet do dziesięciu stopni.

Trasa
Kalaw – Wioska Kyauk Su (ok 21 km)
Widok na dolinę pierwszego dnia trekkingu.
Widok na dolinę pierwszego dnia trekkingu.

Pierwszego dnia opuszczamy Kalaw koło godziny 9 podążając wzdłuż torów kolejowych. Szlak prowadzi wąskimi ścieżkami i piaszczystymi drogami to w górę, to w dół. Trasa nie jest wymagająca, ale nawet płaskie podejścia w pełnym słońcu doskwierają. Po drodze mijamy plantacje chilli, czosnku, czarnego sezamu, imbiru i czerwonego ryżu, wykorzystywanego w produkcji wina. Odwiedzamy też wioskę plemienia Danu, gdzie kobiety masowo obierają czosnek. W połowie dnia docieramy na punkt widokowy, z którego rozciąga się widok na dolinę. Jest to jeden z nielicznych punktów widokowych na trasie.

Dzieci grające w cane ball.
Dzieci grające w cane ball.

Do wioski Kyauk Su docieramy tuż przed zachodem słońca. Przed kolacją mamy czas by podglądać mieszkańców wioski z plemienia Pa-O. Dzieci grają w cane ball (taka siatkówka, tylko zamiast rąk używa się wyłącznie głowy i nóg), kobiety przebierają wyłożone przed domem papryczki chilli, mężczyźni popalają cygara.

Wioska Kyauk Su – Zakon Hti Thein (ok 23 km)
Niesamowity wchód słońca obserwowany z wioski Kyauk Su.
Niesamowity wchód słońca obserwowany z wioski Kyauk Su.

Budzimy się przed 6 rano na wschód słońca. Za chatą naszych gospodarzy rozpościera się widok na dolinę zasłaną morzem chmur. Jeden z piękniejszych widoków na szlaku.

Droga jest łatwa. Początkowo prowadzi tylko w dół. Przechodzimy przez wioski, w których prawie każdy dom suszy na podwórku chilli, mijamy pola czerwone od papryczek. Odwiedzamy też jedną z podstawówek, gdzie dzieci w różnym wieku śpiewnie zachwalają ojczyznę.

Dzieci zbierające się do apelu.
Dzieci zbierające się do apelu.

Po obiedzie idziemy nad rzekę. Kobiety piorą ubrania, mężczyźni przeprawiają bydło. Z wąskiego bambusowego mostu można skoczyć do rzeki. Nasz przewodnik daje przykład. W przeciwnym razie nikt by się nie odważył runąć z 3 metrów w dół. Woda lodowata, ale prysznic jest na wagę złota.

Po kąpieli częściej niż plantacje czosnku mijamy pola ryżowe w trakcie żniw, plantacje czosnku i pszenicy. Przewodnik pokazuje nam drzewa tekowe i sandałowe.

Zachód słońca obserwowany z zakonu Hti Thein.
Zachód słońca obserwowany z zakonu Hti Thein.

Do zakonu docieramy w sam raz, żeby ze zbocza wzgórza podziwiać zachód słońca. Niebo tuż nad dachem zakonu momentalnie robi się krwisto czerwone.

Zakon Hti Thein – Nyaung Shwe (ok 16 km)
Jedna z wiosek mijanych na trasie wędrówki z Kalaw do jeziora Inle.
Jedna z wiosek mijanych na trasie wędrówki z Kalaw do jeziora Inle.

Trasa ostatniego dnia jest najmniej zróżnicowana, żeby nie powiedzieć nudna. Niedługo po opuszczeniu zakonu czeka na turystów punkt poboru opłat.

Przez pierwszą godzinę podążamy główną drogą. Tu zbiega się trasa wielu biur podróży. Robi się tłoczno do momentu, gdy za wioską skręcamy na wąski szlak prowadzący w dół. Podążamy wąską glinianą ścieżką rozgarniając co chwilę zarośla. Jest to jedyne miejsce na trasie, gdzie można zaznać prawdziwego dzikiego trekkingu.

Kobieta z plemienia Pa-O przebierająca wysuszone papryczki chilli.
Kobieta z plemienia Pa-O przebierająca wysuszone papryczki chilli.

Po lunchu zostaliśmy załadowani do małej drewnianej łodzi. Już wiadomo, czemu grupy limitowane są do 9-10 osób. Więcej ładunku łódka nie zniesie bez zatonięcia. Na pokładzie nie ma krzeseł ani ławek. Siedzimy na tyłku na dnie opierając się o plecaki. Nie ma też osłony przed wiatrem i słońcem.

Płyniemy najpierw wąskim kanałem, gdzie dwie łodzie naszego pokroju się ledwo mijają. Potem rzeka otwiera się na ogromne jezioro Inle. Podglądamy lokalnych rybaków łowiących ryby w tradycyjny sposób za pomocą koszy i sieci. Balansują na jednej nodze, z drugą nogą oplataną wokół wiosła. W ten sposób sterują łodzią nie angażując rąk, potrzebnych do zarzucania i rozplątywania sieci.

Rybacy balansujący na łodzi na jednej nodze.
Rybacy balansujący na łodzi na jednej nodze.

Po drodze mijamy też pływające ogrody i wioski wzniesione na drewnianych palach. Mewy krążą nad naszymi głowami, czatując na łatwy posiłek. Chwila relaksu po 60-kilometrowym trekkingu. Jest to jeden z moich ulubionych momentów w trakcie trzydniowej wycieczki. Cała wodna przeprawa trwała nieco ponad godzinę.

Koniec trekkingu
Widok z winnicy Red Mountain.
Widok z winnicy Red Mountain.

W Nyaung Shwe jesteśmy koło 15. Wystarczająco wcześnie, żeby zakwaterować się w jednym z porządnych hosteli i udać się na rowerze do pobliskiej winnicy. Moje pierwsze Sauvignon Blanc (i w ogóle pierwszy kieliszek wina, odkąd ruszyłam w podróż prawie 4 miesiące temu) z widokiem na zachodzące słońce. Z Nayung Shwe można też udać się na przejażdżkę rowerem wzdłuż jeziora Inle lub wynająć łódkę na bardziej dogłębną jego eksplorację.

Bagaż
Na trekkingu wystarczy mały plecak.
Na trekkingu wystarczy mały plecak.

Duży bagaż zostawicie w biurze agencji. Zostanie za darmo przetransportowany do wskazanego przez Was hostelu lub hotelu w Nyaung Shwe.

Na trekking wystarczy zabrać niewielki plecak, w którym powinny się zmieścić podstawowe rzeczy na trzy dni, w tym ciepłe ubranie (wieczorem i w nocy jest zimno), śpiwór (nie jest konieczny, ale spanie we własnym worze było dla mnie lepszą opcją niż pod kocami wielokrotnego użytku), krem z filtrem (w ciągu dnia jest gorąco, a słońce praży niemiłosiernie), papier toaletowy, strój kąpielowy (jeśli chcecie kąpać się w rzece), ręcznik. Nie przydał się za to sprej na insekty. Zaskakująco w grudniu na szlaku komary nie gryzły.

Przydatne informacje
Kobieta z plemienia Danu obierająca czosnek.
Kobieta z plemienia Danu obierająca czosnek.
  • Trekking rezerwowałam telefonicznie wieczorem poprzedzającym jego rozpoczęcie. Nie było problemu z wolnym miejscem ani płatnością tuż przed startem.
  • Do Kalaw dojedziecie bezpośrednim autobusem z Rangun, Mandalaj, Bagan i Hpa-an.
  • Wstęp do rejonu jeziora Inle kosztuje 15000 kiatów. Bilet jest ważny 5 dni, ale w praktyce nikt go nie sprawdza.
  • Weźcie ze sobą papier toaletowy. W wychodkach nie ma takich luksusów.
  • W Kalaw wiele osób korzysta z taniego noclegu w the Lodge Kalaw Hostel z różnym stopniem zadowolenia. Ja na trekking udałam się prosto z nocnego autobusu z Hpa-an (przyjechał idealnie o 8 rano, godzinę przed rozpoczęciem wycieczki).
  • W Nyaung Shwe polecam nocleg w Song of Travel. W hostelu są tylko duże sale wieloosobowe, ale łódka są od siebie oddzielone ścianami, a wejście do takiego boksu zamknięte jest kotarą. Hostel jest nowy, z nowoczesną toaletą, barem na dachu, darmowymi rowerami, pysznymi śniadaniami i przekąskami w ciągu dnia oraz darmowymi aktywnościami (każdego dnia inną). Inną dobrą opcją jest BaobaBed.
  • Uwaga na byki na trasie. W przeszłości były przypadki ataków na turystów.

Więcej wpisów z Birmy znajdziecie na blogu.

Autor

Włóczykij, podróżniczy planista, fotograf amator, koncertowy podrygiwacz, mól książkowy, entuzjasta czarnej płyty i rowerów bez przerzutek, renowator mebli a od niedawna bloger ...

Skomentuj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.